Zacznę od westchnienia ulgi – uff, zdążyłam. Zaplanowana na
sierpień wizyta w Łodzi z powodu różnych życiowych okoliczności i zbiegu
wypadków, omal nie doszłaby do skutku. Przytłoczona nadmiarem spraw do
załatwienia przed studiami, już miałam rezygnować z wyjazdu, w myślach
pocieszając się faktem, że niedługo przecież będę mieszkała w Londynie, więc sporo
wystaw modowych się jeszcze naoglądam. Na szczęście w samą porę przeczytałam post na blogu Pana Piotra Szaradowskiego
z Muzealnych Mód, który jest zresztą inicjatorem
i współautorem wystawy. Wpis mówiący o tym, jak wiele daje oglądanie kreacji z
bliska, przekonał mnie, że warto jednak wybrać się do Łodzi. W ostatni dzień
trwania wystawy wtargnęłam do muzeum godzinę przed zamknięciem – a co tam, jak
szaleć to szaleć! Udało mi się jeszcze zamienić kilka, zapewne niezbyt
składnych, zdań z Panem Piotrem,
który właśnie kończył robić dokumentację, po czym wyposażona w katalog wystawy, rozpoczęłam zwiedzanie.