Zacznę od westchnienia ulgi – uff, zdążyłam. Zaplanowana na
sierpień wizyta w Łodzi z powodu różnych życiowych okoliczności i zbiegu
wypadków, omal nie doszłaby do skutku. Przytłoczona nadmiarem spraw do
załatwienia przed studiami, już miałam rezygnować z wyjazdu, w myślach
pocieszając się faktem, że niedługo przecież będę mieszkała w Londynie, więc sporo
wystaw modowych się jeszcze naoglądam. Na szczęście w samą porę przeczytałam post na blogu Pana Piotra Szaradowskiego
z Muzealnych Mód, który jest zresztą inicjatorem
i współautorem wystawy. Wpis mówiący o tym, jak wiele daje oglądanie kreacji z
bliska, przekonał mnie, że warto jednak wybrać się do Łodzi. W ostatni dzień
trwania wystawy wtargnęłam do muzeum godzinę przed zamknięciem – a co tam, jak
szaleć to szaleć! Udało mi się jeszcze zamienić kilka, zapewne niezbyt
składnych, zdań z Panem Piotrem,
który właśnie kończył robić dokumentację, po czym wyposażona w katalog wystawy, rozpoczęłam zwiedzanie.
Na początku pozwolę sobie na małe uogólnienie. Otóż moim zdaniem ludzie
dzielą się na tych, którzy zupełnie nie wiedzą czym jest haute couture, tych,
którzy wiedzą tylko, że to coś lepszego od regularnej linii sieciówki, tych,
którzy myślą, że haute couture to tylko balowe suknie za miliony i wreszcie tych, którzy mają jakąkolwiek merytoryczną wiedzę w
temacie. W „Elegancji Francji” bardzo podobało mi się, że była pomyślana
tak, aby każda z powyższych grup coś z niej wyniosła. Kompletny dyletant
dowiedział się wreszcie o co chodzi z tym dziwnym, francuskim zwrotem, a ten,
kto co nieco już wie o wysokim krawiectwie, poszerzył swoją wiedzę dzięki
katalogowi zawierającemu takie smaczki jak spis prezydentów Chambre
Syndicale de la Couture Parisienne. Łódzka wystawa obaliła również mit, że
haute couture nie jest do noszenia (no, chyba że na czerwony dywan). W natłoku oscarowych
zdjęć gwiazd w najdroższych kreacjach zapomnieliśmy, że wysokie krawiectwo to
przede wszystkim jakość, ponadczasowość, perfekcyjne wykonanie i dopasowanie do
klienta – zarówno ekstrawaganckiej wieczorowej sukni, jak i klasycznego
żakietu. „Elegancja Francja” dała odwiedzającym niepowtarzalną szansę na
wykształcenie świadomości jakości w modzie. Nie chcę nikogo obrażać, jednak mam
wrażenie, że większość Polaków nawet nie wie, że tak mogą wyglądać ubrania. Po
obejrzeniu perełek światowego krawiectwa być może niektórzy zrezygnują z kolejnej
sieciówkowej szmatki, odkładając na coś naprawdę jakościowego. I co
najważniejsze, nie będą się tego wstydzić.
„Elegancja Francja. Z
historii haute couture” była przekrojową wystawą przybliżającą zwiedzającym
historię wysokiego krawiectwa, od jego początków, aż po dziś dzień. Ekspozycję
otwierała więc suknia z domu mody ojca haute couture, Charlesa Fredericka Worth'a,
a zamykała suknia Johna Galliano dla domu mody Dior. Najstarszy i najmłodszy
eksponat dzieliło dokładnie 108 lat, wystawa ukazywała nam więc ponad wiek
rozwoju haute couture. Można pomyśleć, że chronologiczne pokazanie kreacji to
przecież nic trudnego. A jednak zamknąć wiek historii krawiectwa w 44
eksponatach, tworząc spójną całość i unikając przy tym zbytniej
powierzchowności, to nie lada wyzwanie. Oczywiście, w głębi ducha narzekam, że
perełek haute couture nie było więcej. Domyślam się jednak, że to wina
ograniczonej przestrzeni, jak i ograniczonej liczby samych obiektów. Większość
z nich pochodziła przecież z prywatnej kolekcji Pana Piotra. Tylko jeden
kostium Chanel był własnością CMW.
Przy wejściu na wystawę gości witała gablotka z
podręcznikami dla przyszłych adeptów wysokiego krawiectwa. Pierwsza strona
jednego z nich uchylała rąbka tajemnicy w kwestii różnych rodzajów ściegów
ręcznych. Pozostała treść pozostała niestety słodką tajemnicą. Dla mnie, o
technicznej stronie krawiectwa wiedzącej raczej niewiele, nie była to zbyt
dotkliwa strata. Szanse, że wyniosłabym coś z tej lektury były bowiem
niewielkie. Umiem jednak wyobrazić sobie to ukłucie w sercu pasjonatów szycia,
kiedy ich oczom ukazał się taki skarb. Tak blisko, a tak daleko.
Innym godnym uwagi obiektem była mapa Paryża z zaznaczonymi
najznamienitszymi atelier haute couture, tymi istniejącymi do dzisiaj i tymi
dawno już zamkniętymi. Niby człowiek wie, że Dior to Avenue Montaigne, Balenciaga - Avenue George V i tak dalej, ale
nigdy nie próbował ustalić pozycji wszystkich pracowni względem siebie. Ot,
taki mały drobiazg, a cieszy.
Jeśli chodzi o same kreacje, moje serce zdecydowanie podbiły
małe czarne. W ekstrawaganckiej Rolande z aplikacjami z futra goryla zachwyca współczesność.
Mimo, że suknia pochodzi z roku 1920, z powodzeniem można by pokazać się w niej
dzisiaj, wzbudzając dokładnie taki sam zachwyt. Z kolei Jean Dessès z lat 50 to
idealny przykład sukni modelującej kobiece ciało w linii diorowskiej ósemki. Wzdychać
mogą do niej z pewnością kobiety, które
przy zakupie spódnic i sukienek wciąż mają problem z brakiem wytaliowania. Mnie
osobiście najbardziej zachwyciła wełniana mała czarna od Jean Patou, pochodząca
z roku 1960, a więc zaprojektowana, o ile się nie mylę, przez Karla Lagerfelda.
W tej sukni nic nie jest przypadkowe – każdy szew, każdy stras w aplikacji jest
dokładnie tam, gdzie być powinien. Nie trzeba silić się na morze tiulu czy
dartego jedwabiu, żeby zrobić wrażenie. Perfekcyjne wykonanie sprawia, że można
zachwycić się suknią nawet bardzo prostą w formie.
Czarne cudo nr 1 - Rolande, 1920 |
Czarne cudo nr 2 - Jean Dessès, lata 50. |
Czarne cudo nr 3 - Jean Patou, lata 60 |
Niestety, o czym wspominała już Modologia, Łódzkie muzeum nie pomyślało
o opracowaniu choćby najbardziej minimalistycznego programu towarzyszącego
wystawie. Ekspozycja zdecydowanie zasługiwała na serię wykładów, oprowadzań czy
choćby finisaż (nad brakiem tego ostatniego z wiadomych przyczyn ubolewam
najbardziej). Rozumiem, że „Elegancja Francja” to nie Rothko w Muzeum
Narodowym, ale zupełny brak promocji był niestety rażący. CMW bez
wątpienia zmarnowało wielki potencjał. Szkoda,
bo w polskich muzeach, obok światowych gigantów sztuki
współczesnej, świetnie byłoby zobaczyć też więcej porządnych, przemyślanych wystaw mody.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz