środa, 3 września 2014

Sto lat mody w pigułce, czyli wrażenia z wystawy "Elegancja Francja" w Centralnym Muzeum Włókiennictwa

Zacznę od westchnienia ulgi – uff, zdążyłam. Zaplanowana na sierpień wizyta w Łodzi z powodu różnych życiowych okoliczności i zbiegu wypadków, omal nie doszłaby do skutku. Przytłoczona nadmiarem spraw do załatwienia przed studiami, już miałam rezygnować z wyjazdu, w myślach pocieszając się faktem, że niedługo przecież będę mieszkała w Londynie, więc sporo wystaw modowych się jeszcze naoglądam. Na szczęście w samą porę  przeczytałam post na blogu Pana Piotra Szaradowskiego z Muzealnych Mód, który jest  zresztą inicjatorem i współautorem wystawy. Wpis mówiący o tym, jak wiele daje oglądanie kreacji z bliska, przekonał mnie, że warto jednak wybrać się do Łodzi. W ostatni dzień trwania wystawy wtargnęłam do muzeum godzinę przed zamknięciem – a co tam, jak szaleć to szaleć! Udało mi się jeszcze zamienić kilka, zapewne niezbyt składnych, zdań z Panem Piotrem, który właśnie kończył robić dokumentację, po czym wyposażona w katalog wystawy, rozpoczęłam zwiedzanie. 



Na początku pozwolę sobie na małe uogólnienie. Otóż moim zdaniem ludzie dzielą się na tych, którzy zupełnie nie wiedzą czym jest haute couture, tych, którzy wiedzą tylko, że to coś lepszego od regularnej linii sieciówki, tych, którzy myślą, że haute couture to tylko balowe suknie za miliony i wreszcie tych, którzy mają jakąkolwiek merytoryczną wiedzę w temacie. W „Elegancji Francji” bardzo podobało mi się, że była pomyślana tak, aby każda z powyższych grup coś z niej wyniosła. Kompletny dyletant dowiedział się wreszcie o co chodzi z tym dziwnym, francuskim zwrotem, a ten, kto co nieco już wie o wysokim krawiectwie, poszerzył swoją wiedzę dzięki katalogowi zawierającemu takie smaczki jak spis prezydentów Chambre Syndicale de la Couture Parisienne. Łódzka wystawa obaliła również mit, że haute couture nie jest do noszenia (no, chyba że na czerwony dywan). W natłoku oscarowych zdjęć gwiazd w najdroższych kreacjach zapomnieliśmy, że wysokie krawiectwo to przede wszystkim jakość, ponadczasowość, perfekcyjne wykonanie i dopasowanie do klienta – zarówno ekstrawaganckiej wieczorowej sukni, jak i klasycznego żakietu. „Elegancja Francja” dała odwiedzającym niepowtarzalną szansę na wykształcenie świadomości jakości w modzie. Nie chcę nikogo obrażać, jednak mam wrażenie, że większość Polaków nawet nie wie, że tak mogą wyglądać ubrania. Po obejrzeniu perełek światowego krawiectwa być może niektórzy zrezygnują z kolejnej sieciówkowej szmatki, odkładając na coś naprawdę jakościowego. I co najważniejsze, nie będą się tego wstydzić.

„Elegancja Francja. Z historii haute couture” była przekrojową wystawą przybliżającą zwiedzającym historię wysokiego krawiectwa, od jego początków, aż po dziś dzień. Ekspozycję otwierała więc suknia z domu mody ojca haute couture, Charlesa Fredericka Worth'a, a zamykała suknia Johna Galliano dla domu mody Dior. Najstarszy i najmłodszy eksponat dzieliło dokładnie 108 lat, wystawa ukazywała nam więc ponad wiek rozwoju haute couture. Można pomyśleć, że chronologiczne pokazanie kreacji to przecież nic trudnego. A jednak zamknąć wiek historii krawiectwa w 44 eksponatach, tworząc spójną całość i unikając przy tym zbytniej powierzchowności, to nie lada wyzwanie. Oczywiście, w głębi ducha narzekam, że perełek haute couture nie było więcej. Domyślam się jednak, że to wina ograniczonej przestrzeni, jak i ograniczonej liczby samych obiektów. Większość z nich pochodziła przecież z prywatnej kolekcji Pana Piotra. Tylko jeden kostium Chanel był własnością CMW.

Suknia zaprojektowana przez Jean-Philippa Wortha, syna pierwszego wielkiego couturier, 1908-1910. Jeśli przegapiliście wystawę, a koniecznie chcecie zobaczyć kreację domu mody Worth, to podpowiem, że jedyna w Polsce suknia w zbiorach państwowych jest do obejrzenia w krakowskim Muzeum Narodowym. 
Przy wejściu na wystawę gości witała gablotka z podręcznikami dla przyszłych adeptów wysokiego krawiectwa. Pierwsza strona jednego z nich uchylała rąbka tajemnicy w kwestii różnych rodzajów ściegów ręcznych. Pozostała treść pozostała niestety słodką tajemnicą. Dla mnie, o technicznej stronie krawiectwa wiedzącej raczej niewiele, nie była to zbyt dotkliwa strata. Szanse, że wyniosłabym coś z tej lektury były bowiem niewielkie. Umiem jednak wyobrazić sobie to ukłucie w sercu pasjonatów szycia, kiedy ich oczom ukazał się taki skarb. Tak blisko, a tak daleko.  

Innym godnym uwagi obiektem była mapa Paryża z zaznaczonymi najznamienitszymi atelier haute couture, tymi istniejącymi do dzisiaj i tymi dawno już zamkniętymi. Niby człowiek wie, że Dior to Avenue Montaigne,  Balenciaga - Avenue George V i tak dalej, ale nigdy nie próbował ustalić pozycji wszystkich pracowni względem siebie. Ot, taki mały drobiazg, a cieszy.

Jeśli chodzi o same kreacje, moje serce zdecydowanie podbiły małe czarne. W ekstrawaganckiej Rolande z aplikacjami z futra goryla zachwyca współczesność. Mimo, że suknia pochodzi z roku 1920, z powodzeniem można by pokazać się w niej dzisiaj, wzbudzając dokładnie taki sam zachwyt. Z kolei Jean Dessès z lat 50 to idealny przykład sukni modelującej kobiece ciało w linii diorowskiej ósemki. Wzdychać mogą do niej  z pewnością kobiety, które przy zakupie spódnic i sukienek wciąż mają problem z brakiem wytaliowania. Mnie osobiście najbardziej zachwyciła wełniana mała czarna od Jean Patou, pochodząca z roku 1960, a więc zaprojektowana, o ile się nie mylę, przez Karla Lagerfelda. W tej sukni nic nie jest przypadkowe – każdy szew, każdy stras w aplikacji jest dokładnie tam, gdzie być powinien. Nie trzeba silić się na morze tiulu czy dartego jedwabiu, żeby zrobić wrażenie. Perfekcyjne wykonanie sprawia, że można zachwycić się suknią nawet bardzo prostą w formie.  

Czarne cudo nr 1 - Rolande, 1920

Czarne cudo nr 2 - Jean Dessès, lata 50. 

Czarne cudo nr 3 - Jean Patou, lata 60 
Niestety, o czym wspominała już Modologia, Łódzkie muzeum nie pomyślało o opracowaniu choćby najbardziej minimalistycznego programu towarzyszącego wystawie. Ekspozycja zdecydowanie zasługiwała na serię wykładów, oprowadzań czy choćby finisaż (nad brakiem tego ostatniego z wiadomych przyczyn ubolewam najbardziej). Rozumiem, że „Elegancja Francja” to nie Rothko w Muzeum Narodowym, ale zupełny brak promocji był niestety rażący. CMW bez wątpienia zmarnowało wielki potencjał. Szkoda, bo w polskich muzeach, obok światowych gigantów sztuki współczesnej, świetnie byłoby zobaczyć też więcej porządnych, przemyślanych wystaw mody.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz