Szczerze mówiąc, nie
lubię chodzić do kina na filmy, na które bardzo długo czekałam. Przez te kilka
miesięcy przed premierą jestem bowiem w stanie zbudować tak ścisłą wizję tego,
co powinnam, a przynajmniej chciałabym zobaczyć na ekranie, że każde odstępstwo
od niej będzie dla mnie równoznaczne z rozczarowaniem. Dlatego gdybym napisała
tę recenzję zaraz po obejrzeniu „Yves Saint Laurenta” w reżyserii Jalila Lesperta
wypunktowałabym w niej zapewne same negatywy. Postanowiłam jednak odczekać kilka
dni, dać myślom odpocząć i ułożyć się. W międzyczasie przeczytałam również
wydane niedawno „Listy do Yves’a” autorstwa Bergé. Nadszedł czas na słodko-gorzkie podsumowanie.
Zacznę od tego, że film Lesperta i książka Bergé są ze sobą
dość ściśle powiązane. Jedno i drugie niesie w sobie ładunek piękna i nostalgii,
a jednocześnie brutalny, według mnie nie do końca potrzebny, ekshibicjonizm. Podobieństwom nie ma się co
dziwić, w końcu wszyscy domyślają się że drugim, nieoficjalnym reżyserem filmu „Yves
Saint Laurent” był właśnie Pierre Bergé. Wieloletni partner życiowy i biznesowy
YSL pobłogosławił produkcji Lesperta, otwierając przed nim firmowe archiwum, a nawet
użyczając oryginalnych projektów Yves’a. Przy takim wsparciu nie powinno dziwić,
że obraz jest estetycznym majstersztykiem. Muzyka, scenografia, no i oczywiście
kostiumy tworzą razem imponująco dopracowaną i wysmakowaną całość, która
dosłownie przenosi nas w czasie do lat 60 i 70. Na wielkie uznanie zasługuje
również odtwórca głównej roli – Pierre Niney, który nie dość, że jest wręcz
łudząco podobny do Yves’a, to jeszcze perfekcyjnie opanował jego
charakterystyczne gesty, uśmiech czy sposób mówienia.
Wpływ Pierre’a Bergé widać
jednak nie tylko w warstwie wizualnej. Nie da się ukryć, że filmowa historia
Saint Laurenta została opowiedziana słowami jego partnera. I to dosłownie, bo
narratorem jest właśnie grany przez Guillaume Gallienne Bergé, a na
ekranie często padają te same sformułowania i cytaty co w „Listach do Yves’a”. Można
nawet pokusić się o wniosek, że Bergé zawarł w swojej książce klucz do
interpretacji filmu.
Obraz Lesperta, podobnie jak „Listy do Yves’a” to przede wszystkim
zapis burzliwego związku pomiędzy Pierrem a
YSL. Obserwujemy ich pierwsze spotkanie i wybuch szalonej miłości, który
każe Bergé z dnia na dzień porzucić swojego dotychczasowego partnera Bernarda
Buffeta. Uczestniczymy też w pierwszych kłótniach i coraz poważniejszych
kryzysach, przy czym to Yves jest ukazany jako źródło wszelkich nieszczęść w
związku. To on w nocy zabawia się z żigolakami, wdaje się w romans z Jacquiem de
Bacher, który prawie sprowadza go na same dno. Pierre nie zdradza, chyba że w odwecie albo z
samotności spowodowanej ekscesami partnera. Trudno oprzeć się wrażeniu, że film
nieprzypadkowo kończy się premierą kolekcji „Operas and Ballets Russes” w roku
1976, a więc przed tym jak w związku nastąpił ostateczny kryzys i jak Pierre
prawie ułożył sobie życie na nowo z projektantem ogrodów Madisonem Coxem,
któremu zresztą zadedykował „Listy do Yves’a”. Obraz jest więc tak skonstruowany,
że przeciętny widz postrzega Bergé jako cierpiętnika, który trwa przy boku YSL,
nawet gdy ten zdradza go na prawo i lewo, a w końcu prawie zabija, rzucając w
niego kamiennym popiersiem. Podobne wrażenie kreuje Bergé w swojej książce, przywołując
wiele kryzysowych sytuacji, w których ratował YSL od upokorzenia, odzyskując
sprośne listy do kochanków, a nawet od śmierci, łapiąc skaczącego przez
hotelowe okno partnera.
Nie zaprzeczam, że 50 lat związku YSL i Bergé to doskonały
materiał na film. Ich miłość jest dla mnie fascynująca – namiętna, gorąca, a
jednocześnie dogłębnie wyniszczająca, niosąca ze sobą pewien destrukcyjny pierwiastek.
Nie przeszkadzają mi więc nawet wszechobecne sceny seksu, tym bardziej że są naprawdę dobrze zagrane. Szkoda jednak, że wysunięty na pierwszy plan wątek
miłosny spłaszcza historię głównego bohatera i jego twórczości, sprowadzając je
wręcz do cliché. Nieśmiały, utalentowany chłopiec nie wytrzymuje presji ze
strony otoczenia, które go przytłacza i nie rozumie, wpada w złe towarzystwo i w
szpony nałogu. Wszyscy mówią mu, jaki jest genialny, a przecięty widz nie do końca
rozumie czego on właściwie dokonał i o co ten cały krzyk. Film Lesperta
skupiając się na relacjach międzyludzkich, ukazuje zdecydowanie za mało procesu
twórczego. Wiem, że „seks, narkotyki i haute couture” sprzedaje się lepiej niż „haute
couture, narkotyki i seks”, ale w końcu to historia genialnego projektanta,
więc wydaje się, że to moda powinna być tu na pierwszym planie.
Na koniec wróćmy jeszcze na chwilę do „Listów do Yves’a”.
Muszę przyznać, że książka Bergé wzbudziła we mnie jeszcze bardziej skrajne
emocje niż film i do tej pory trudno jest mi sobie z nią poradzić. Z jednej
strony wydaje mi się bowiem piękną próbą pożegnania i dowodem ogromnej tęsknoty.
Bergé dzieli się z YSL cytatami z książek, które mogłyby mu się spodobać,
opowiada o spektaklach, widokach, jakie z pewnością chętnie by podziwiał. Odnotowuje też śmierć
kolejnych przyjaciół, pogrążając się w smutku i nostalgii. Jednocześnie „Listy
do Yves’a” bezlitośnie obnażają intymność ich adresata - można przeczytać w
nich o takich szczegółach, których wręcz nie chciałoby się znać. Ton Pierre’a Bergé jest czasem tak pełen wyrzutów i żalu do
partnera, że odnoszę wrażenie, iż książka mogłaby nosić tytuł „Pretensje do
Yves’a”. Czy Bergé ma prawo pisać w ten sposób do zmarłego? Biorąc pod uwagę co razem
przeszli, oczywiście. Czy powinien to publikować? To już sprawa dyskusyjna, a
przede wszystkim sprawa jego sumienia.
Daleka jestem od stwierdzeń, że Pierrowi Bergé zależy
wyłącznie na pieniądzach - że to dla
nich sprzedał kolekcję ponad 700 dzieł sztuki, którą stworzył z YSL (o tym jest
już inny, skądinąd świetny film dokumentalny „L’amour fou”), że dla nich wydał
intymne listy, dla nich tak, a nie inaczej pokierował obrazem Lesperta. Wierzę,
być może naiwnie, że Pierre Bergé po prostu na swój sposób próbuje poradzić
sobie ze stratą najważniejszej osoby w swoim życiu i trudno go za to potępiać.
Dla tych jednak, którzy mają już dość wszechobecnej wizji Bergé jest i dobra
wiadomość. W październiku do kin wchodzi kolejna, zupełnie niezależna biografia Yves’a w reżyserii Bertranda Bonello zatytułowana „Saint Laurent”. Niecierpliwie
czekamy więc jesieni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz